Pędzę ostatnio w szaleńczym tempie. Coraz więcej spraw do załatwienia i nic nie schodzi z afisza w odpowiednim momencie, tylko wchodzą nowe sprawy i więcej kolejnych jest w najbliższej perspektywie. To nie jest rodzaj pędu jaki lubię – czyli mało mi, chcę jeszcze. To jest rodzaj pędu jakiego nie lubię – jeszcze to i to trzeba zrobić, chociaż nie chcę.
Najpierw pojawia się pytanie kto to wymyślił i po co to robić? Potem myśl, że ja tego nie chciałam. Następnie szukanie winnych, czyli kto za to odpowiada, że ja muszę to robić? Wreszcie samobiczowanie – sama to sobie zrobiłam, bo to konsekwencja moich wcześniejszych decyzji. Ta konkluzja mnie niezmiennie wkurza i jednocześnie bardzo motywuje do zmiany sytuacji – taki paradoks. Zaczynam działać jeszcze bardziej, a przeszkody wyrastają już jak grzyby po deszczu. Pędzę jeszcze pędzniej, a one jeszcze przeszkodniej przeszkadzają… i tak aż do utraty sił.
Zatrzymuję się, bo bez sił jestem. I myślę, myślę, myślę. Po co to wszystko? Po nic! Nie ma sensu. Tyle rzeczy, że nie do zrobienia. Wszystko to bez sensu. Wszystko jest bez sensu!
I wtedy muszę sobie pogadać.
I idę z kimś, gdzieś, np. nad Wisłę.
I gadam.
I widzę te wszystkie rzeczy, których bym nie zobaczyła.
I słyszę te słowa, których z poziomu głowy nie słychać.
Znowu to zrobiłam. Dziś zauważyłam duże STOP na swojej drodze. Dopiero wtedy, gdy je dostrzegłam, mogłam się uśmiechnąć do siebie i do niego, i cieszyć się, że jest. Jaka ulga! STOP, świat się beze mnie nie zawali, mogę odpocząć, nabrać sił i dopiero potem iść do przodu – z sensem, równym i pewnym krokiem.
Wiem, wiem, też myślałam, że jestem mądrzejsza 😉