W moim domu w Soli jest ogród, za nim naturalny spad i wał powodziowy – bo i teren poniżej to teren zalewowy Odry – a dalej już tylko lasek z wierzb, brzóz i pole jak okiem sięgnąć.
Jak sięgnę, to poza ptakami widzę często sarny i dziki.
Zaplanowałam sprzątanie terenu na spadzie przed płotem – płotem dotkniętym zębem czasu. Furtka się rozpadła, a i znaczną jego część powaliło spadające drzewo. Dziki przychodziły tam co roku, ale nie są to zwierzaki atakujące tylko raczej płochliwe.
– Przychodzą, bo nie ma nikogo. Dzik to tylko duża świnia – byłam tego pewna.
– Będzie ciężko, ale jak skończę płot się zreperuje i będzie super! – pomyślałam i wykonałam.
Regularne wizyty dzików utrudniały jednak postęp prac, bo musiałam uciekać „na górę” i robić sobie dłuższe przerwy, nie tylko związane z potrzebą odpoczynku na przykład. Generalnie dziki nie miały żadnego problemu z tym, że jestem, mówię lub krzyczę, rzucam czym popadnie. Właziły na mój teren i już.
– No jak to tak!? – myślałam – Mięsa nie jem, strzelaniu do nich byłam przeciwna, krzywdy nie robię, chcę się dogadać, a przede wszystkim to mój teren!
Rozmyślając nad rozwiązaniami antydzikowymi, umożliwiającymi mi dalszą pracę znalazłam i wdrożyłam to skuteczne – rockowa playlista od kumpla puszczona na telefonie była dla dzików nie do zaakceptowania. Podchodziły najwyżej na 10 metrów i choć w stresie, to dałam radę pracować dalej.
W końcu posprzątałam wszystko, zrobiłam płot i posiałam trawę.
– Uff, zarąbiście, teraz już tylko relaks – myślę.
Nic bardziej błędnego! Siedzę na chillu piętro wyżej, słyszę szuranie, schodzę na dół, a tam warchlaki (śliczne – tak w ogóle) i locha na terenie mojej posesji, a drugi dorosły dzik tuż przy płocie. Wkurzyłam się. Rzucam, krzyczę i tak aż do czasu, gdy przeszły za płot – dziurami jak się okazało. Bałam się oczywiście, ale zastawiłam największą dziurę i pomyślałam: „Zobaczą, że często tu jestem, to nie przyprowadzą więcej swoich dzieci! Jutro połatam resztę dziur”.
Pół godziny później, znowu maluchy na posesji, a starszaki za płotem. To był moment decydujący. Wiedziałam, że dzieli nas wątły, ale jednak płot i wiedziałam, że jeżeli nie pokażę, że to moje, to wejdą znowu. Po prostu zaczęłam iść w ich kierunku. Długo cofały się i znowu podchodziły do płotu, warczały, kopały nogami, a ja szłam. Powoli, zdecydowanie, w ciszy, aż do linii płotu.
Więcej nie przyszły. Płot załatałam kompleksowo wczoraj.
Dzik to dzik. Ja to ja. Każde musi być pewne swego. Wtedy jest szansa na konsensus.
Dziś rano wychodzę za furtkę, a tam zamiast dzika ślimak. Taki to ma dobrze. Idzie gdzie chce, powoli, spokojnie i ma swój dom na plecach. 😉